sobota, 30 listopada 2013

Hare Kriszna

Całkiem niedawno przechadzając się po wrocławskim rynku - zauważyłam plakat promujący wykład dot. ewolucji świadomości. To był jeden z tych niewielu dni w  roku, gdy szłam przed siebie bez celu, po prostu smakując wolne popołudnie i szukając na bieżąco pomysłów do zrealizowania.

Plakat zapraszał na wykład po którym odbywały się mantry a wszystko miało być prowadzone przez podróżującego po całym świecie mnicha.  
Jakoś tak sama zinterpretowałam, że wykład jest związany z buddyzmem więc zdecydowałam się pójść.

Spotkanie odbyło się w KsięgarnioKawiarni- Nalanda na pl.Kościuszki. Swoją drogą to świetne miejsce by posiedzieć, poczytać, zjeść coś dobrego i wziąć udział w medytacjach, ćwiczeniach oddechowych czy warsztatach rozwojowych.

Podczas wykładu mowa była głównie o odrzuceniu dóbr materialnych i szukaniu szczęścia wewnątrz siebie. Skoro nasz umysł nie jest materialny to nic materialnego nie zapewni mu szczęścia.

Minimalizm to nurt jaki kusi mnie swoją prostotą i oferowaną wolnością. Zgodnie z nim nie muszę mieć większego mieszkania, lepszego auta i wyższego stanowiska. Takie podejście uwalnia mnie z presji by ciągle mieć więcej i więcej a zarazem pozwala czerpać satysfakcję z tego co mam tu i teraz.





Podobała mi się koncepcja, że szczęście jest stanem umysłu i tylko od nas zależy to czy je osiągniemy. Ludzie żyją często w świadomości, że druga osoba, pieniądze czy praca zapewnią upragniony spokój i szczęście. Uzależniają tym samym szczęście od osiągnięcia jakiegoś celu, podczas gdy szczęście powinno być celem samym w sobie.

W pewnym momencie mnich zaczął omawiać koncepcję reinkarnacji i tysiąca wcieleń...

Jakież było moje zdziwienie, gdy po chwili usłyszałam "Hare Kriszna". 

Z ostatniej części - czyli wspólnych pieśni  dla Kriszny postanowiłam zrezygnować. Nie wierzę w ich Boga ani koncepcję reinkarncaji więc śpiewanie ich pieśni nie miało sensu.

Całe życie śmiałam się z Krisznowców, "hare, hare" to był u mnie w ekipie imprezowy zaśpiew o 3 nad ranem... 

Musze jednak przyznać, że z każdej wiary i światopoglądu można czerpać coś dla siebie. Podczas wykładu znalazłam bardzo wiele fajnych wskazówek podobnych do tych z chrześcijaństwa czy buddyzmu.

Zamykanie się w stereotypach to najgorsze co można sobie samemu zrobić. Gdybym wiedziała, że wykład poprowadzi mnich  ze wspólnoty Kryszny to bym się uśmiechnęła pod nosem i poszła w drugą stronę.
Ciesze się, że stało się inaczej:)
Na koniec raz jeszcze polecam: http://nalanda.pl/

niedziela, 24 listopada 2013

Kodeks niepicia na imprezach

Odkąd niepiję - bardzo ograniczyłam liczbę wyjść do pubów, klubów czy na domówki. Są jednak sytuacje, kiedy opuszczenie wyjścia przysparza mi więcej strat niż zysków i wtedy decyduję się iść. Takie sytuacje mieszczą się najczęściej w 3 obszarach:
1. Gdy przyjaciel chłopaka ma urodziny, odbywa się impreza przebierana (które uwielbiam), impreza odbywa się z konkretnego powodu (np. wesele) lub organizowana jest domówka.

Jestem w związku i kiedy znajoma ekipa organizuje wyjście to bardzo często mój facet idzie beze mnie. Akceptuje to i rozumie. Są jednak okazje, gdy robi mi się przykro na myśl, że na imprezie wszyscy siedzą parami, świętują urodziny przyjaciela a mój kochany siedzi sam... W takiej sytuacji decyduję się pójść z nim. On nie wywiera presji, w takich sytuacjach decyzja jest wyłącznie moja.
Na panieńskie nie chodzę, na wesela już (niestety) tak. Nie lubię wesel i traktuję to jak obowiązek. Disco polo przyprawa mnie o mdłości, podobnie jak pijani wujkowie pożerający śledziki,

Jeśli chodzi o domówki to chodzę na niewiele z nich. Odmawiam wtedy, gdy impreza ma polegać na siedzeniu i chlaniu. Wtedy to strata czasu.
Mam jednak znajomą parę, która zawsze wymyśla jakieś zabawy typu kalambury, albo gry karciane, które potrafią doprowadzić mnie do łez ze śmiechu:)

2. Koncerty
Kiedy odbywa się koncert (ostatnio byłam na Marii Peszek) - to nie zważam na lejący się wokół alkohol. Cieszę się jak głupia z obcowania z "moją gwiazdą" i daję się porwać muzyce. Nie zgadzam się z terapeutycznym zakazem chodzenia na koncerty. Wolałabym, żeby wokół ludzie pili soki, ale to nie zmienia faktu, że z koncertów wychodzę mega zrelaksowana i naładowana energią. Nie muszę chyba dodawać, że na after-party nie zostaję, gdy kończy się ostatni bis - mnie już nie ma.


3. Imprezy firmowe, bankiety, targi
To najtrudniejszy obszar bo odmówienie wyjścia niby nie rodzi konsekwencji, ale tak naprawdę pozycję w korporacji buduje się na relacjach.
Kariera jest dla mnie bardzo ważna, a po każdej imprezie firmowej okazuje się, że dużo szybciej i sprawniej załatwiam tematy.
W firmie średnio 2 razy w miesiącu wyjeżdżam do Klientów, ostatnio 3dni siedziałam w Wawie, w styczniu jade na Targi do Londynu. Na takich wyjazdach oczywiście pojawia się alkohol, ale nie zrezygnuję z wyjazdów bo one bardzo pozytywnie wpływają na układy w firmie.


W trakcie lat abstynencji wypracowałam swoisty kodeks, który stosuję na imprezach. To nie są sztywne zasady, raczej zbiór zachowań, które pomagają mi uniknąć złego samopoczucia wynikającego z obcowania z alkoholem:

Przede wszystkim zawsze zachowuję uważność i obserwuję co się ze mną dzieje. Przez cały czas imprezy czujnie obserwuję siebie i mój poziom stresu.

1. Kiedy zauważam u siebie irytację i wkurzają mnie pijane gadki - momentalnie wychodzę. Zawsze jestem autem więc to nie stanowi problemu. Facet albo zostaje albo jedzie ze mną. Dla mnie to krótka piłka- zaczynam się źle czuć- biorę kurtkę i mnie nie ma.

2. Zawsze mam coś w szklance - jak ktoś pyta czy coś piję odpowiadam: "już mam" i pokazuję szklankę. Nikt nie wpada na to, że to sam sok i mam święty spokój.

3. Nie spuszczam szklanki z oczu, żeby ktoś nie wpadł na genialny pomysł dolania wódy.

4. Zawsze przychodzę jakieś 2godziny po rozpoczęciu imprezy. Wtedy wszyscy już są po pierwszej fali toastów i nie mają parcia na wspólne "Mazel Tov"

5. Jeśli ktoś mnie namawia, pyta czemu nie piję, odpowiadam krótko, bez kłamania. Jeśli ktoś nie odpuszcza i dopytuje dalej - ostrzegam, że jesli nie przestanie to wyjdę. Nie zdarzyło mi się, bym musiała wyjśc, ale wierzcie mi- wyszłabym bez problemu.

6. Dużą część czasu spędzam na parkiecie - uwielbiam tańczyć i to dla mnie zawsze chyba najprzyjemniejsza część wieczoru.

7. Na weselach wychodzę na spacery. Mówię, że idę się przewietrzyć i znikam na dłuższy czas (nawet godzinę). Spaceruję, rozmawiam przez telefon i spędzam czas po swojemu. Wesel nie znoszę, ale czasem to nieuniknione.

8. Zawsze kątem oka obserwuję pijane osoby. Nie chcę dopuścić by ktokolwiek wylał na mnie piwo czy wódkę.

9. Nie tańczę i nie gadam z pijanymi. Wyjątkiem są imprezy firmowe podczas których - rozmawiając z pijanymi dowiaduję się ciekawych informacji... :D

10. Dużo rozmawiam i bardzo dużo żartuję, uwielbiam gdy na imprezach jest wesoło aż mnie boli brzuch ze śmiechu. Jeśli tego nie ma to patrz pkt1 - wychodzę :)

11. Następnego dnia doceniam to, że nie mam kaca, wróciłam autem, jestem trzeźwa i spędziłam fajny czas bez alkoholu.


Imprezuję w sposób "uważny" pamiętając, że jestem alkoholiczką.
Wychodzę średnio raz na miesiąc i od kilku lat opisany "kodeks" mi się sprawdza.

Zauważyłam też, że wbrew temu w co tak mocno wierzyłam wcale nie wszyscy chleją. Podczas picia, byłam święcie przekonana, że absolutnie wszyscy się upijają i abstynencja jest niemożliwa.
Teraz zauważam, że ludzie piją, ale niekonieczne się upijają. Podczas wyjść znajomi piją jedno, dwa piwa i nie mają potrzeby zamawiać więcej!
A ja naprawdę myślałam, że wszyscy pija jak ja- "5piw, wódka i zgon".
Na domówkach zawsze zdarzy się jeden komandos, który zalegnie na polu walki, ale to jest jedna osoba z kilkudziesięciu!
Heh pewnie w przeszłości to ja byłam tym komandosem, choć wydawało mi się, że tak kończą zabawę wszyscy.


W miniony piątek byłam na wyjściu frmowym, zajechałam na 23, bawiłam się do 2:30 a w sobotę z uśmiechem opowiadałam chłopakowi co fajnego się działo.
Kwestia obcowania z alkoholem to ciężki i bardzo indywidualny temat. Mam 29lat i mieszkam we Wrocławiu - "w mieście spotkań".
Całkowita rezygnacja z wyjść mi nie służy, wtedy czułabym się jak inwalidka, niczym bohaterka "Szkarłatnej litery".
Grunt to obserwacja siebie i szybka reakcja, kiedy zaczynam się denerwoać lub łapać doła. Na razie to mi służy.

piątek, 22 listopada 2013

Warsztaty - Relaks częścią mojego życia cz.II

W minioną środę uczestniczyłam w kolejnych zajęciach łączących choreoterapię, medytację, jogę i wizualizację (więcej o pierwszych zajęciach tutaj: http://burakreatura.blogspot.com/2013/11/jakkolwiek-to-wyglada-cokolwiek-to.html ).

Tym razem weszłam do ciemnej sali, w której jedynym źródłem światła była świeczka na środku pomieszczenia.
Pierwsza część dotyczyła - jak poprzednio - tańca, połączonego z wizualizacją. Podążając za wskazówkai prowadzącej wyobrażałam sobie kulę, która znajduje się wokół mnie. W tej kuli było ciepło, przyjemnie i bezpiecznie. Wyrzuciłam z niej wszystko co mnie męczy, dręczy, przeraża i smuci a zaposiłam do środka ukochane osoby, ulubione zapachy, smaki, wspomnienia i wszystko to co wywołuje ciepło na serduchu.
Potem kula zmniejszała się aż stała się malutka, tak malutka, że wniknęła w moje ciało przez pępek i poruszając się w rytm muzyki - swobodnie określała ruchy rąk, nóg, miednicy czy głowy.

Kolejna część zajęć odbywała się na leżąco. Wyborażaliśmy sobie dno oceanu, z głośników dobiegał nas szum fal i dźwięki kojarzące się z głębinami a naszym nowym wcieleniem okazała się meduza :)
Ruszaliśmy się jakby w zwolnionym tempie, spokojnie i leniwie. Beż pośpiechu, bez przymusu, jak nam wygodnie. Bardzo mi to odpowiadało. Połączenie słów prowadzącej, z dźwiękami oceanu i otaczającą nas ciemnością sprawiły, że znów odleciałam. Przyjemnie mi się robi na samo wspomnienie tych chwil.
Ostatnio ciągle pędzę, biegam od punktu A do punktu B, w pracy maile ścigają się z telefonami a dziennie przychodzi do mnie kilkanaście osób z magicznym hasłem "masz chwilę?".
W tym wirze - poczucie prawdziwego luzu i spowolnienia - było mi bardzo potrzebne.

Ostatnia częśc to był hit wieczoru. Dobraliśmy się w pary. Jedna osoba leżąc w wygodnej pozycji zawijała się szczelnie kocem - niczym kokon. Ta leżąca osoba stawała się...ciastem:) Osoba niezawinięta rozpoczynała proces wyrabiania ciasta czyli ugniatała plecy, uda, łydki, ramiona -tak by "ciasto" stało się miękkie (zrelaksowane). Następnie wykonywane były ruchy pokazywane przez prowadzącą  (rozcieranie, tarcie, głaskanie itp)
Sama prowadząca podchodziła do każdej pary i część ruchów wykonywała wspólnie z nami.
Kiedy sama wskoczyłam w kokon...doznałam jednego z bardziej niesamowitych uczuć w życiu. Byłam maksymalnie zrelaksowana po poprzednich częściach a nagle do tego doszedł masaż na 4 ręce!
Ależ to było boskie!

Całę zajęcia sprawiły, że niesamowicie odpoczęłam i wyłączyłam myśli. Koncentracja na słuchaniu prowadzącej skutecznie powstrzymała burą kreaturę przed dojściem do głosu.



P.S. Jeśłi reinkarnacja istnieje to kolejnym wcieleniem chcę być ciastem albo meduzą:)







środa, 20 listopada 2013

Floating

"Żyjemy szybko i intensywnie. No cóż, takie czasy. Ale przez to wyczerpują się nam naturalne zapasy energii i spada nasza odporność. Dlatego polecamy Wam medytację, relaksację, floating i urlop w klasztorze."

Floating i relaks w kapsule odpływowej? Brzmi interesująco.
Polecam poczytać i posłuchać:)

http://www.polskieradio.pl/10/492/Artykul/969502,Wycisz-sie-organizm-bedzie-Ci-wdzieczny





sobota, 16 listopada 2013

Tu i Teraz

Często mam problem z byciem tu i teraz.
Jak dzisiaj - jest sobota, dzień wolny od pracy a ja myślę o tym co mnie czeka w pon w biurze...
Przed snem zamiast oddać się marzeniom...umysł podsuwa mi czarne scenariusze dotyczące tego co mogłoby się wydarzyć..
Czytają książkę łapię się na tym, że gapię się na jeden wyraz a myślami jestem w przeszłości i analizuję jakieś przeszłe sprawy...PARANOJA!

Mam kłopot z pełnym odczuwaniem danej sekundy i niestety nie umiem w pełni odgrodzić się od przeszłości i przyszłości.

Mam to na uwadze, staram się zamykać w czasoprzestrzeni zwanej "teraźniejszość" ale to cholera nie jest łatwe. Udaje mi się to podczas medytacji czy wizualizacji, ale one się kończą i podczas zwykłych zajęć mój umysł z uporem maniaka ucieka z teraźniejszości.

To da się wypracować ale ja chyba po prostu za mało jeszcze trenowałam:)

Poniżej ciekawe teksty:
  • o "soczystej obecności" która pozwala zwiększyć kontakt z samym sobą i lepiej poznać swoje prawdziwe potrzeby.
http://coaching.focus.pl/zycie/soczysta-obecnosc-przepis-na-wewnetrzny-dobrostan-360

  • o metodach bycia tu i teraz
http://praktycznaimprowizacja.pl/2013/11/jak-byc-tu-i-teraz-sposoby-i-przeszkody/

  • o tu i teraz - czyli o Terapii Gestalt
http://zwierciadlo.pl/2011/psychologia/rozwoj/tu-i-teraz-czyli-terapia-gestalt

Inspirującej lektury!

 


czwartek, 14 listopada 2013

Warsztaty - Relaks częścią mojego życia cz.I

Alleluja! Wczoraj wyszłam z pracy po 8godzinach! Widziałam nawet troche słońca!


Obserwując zachodzące promienie - pędziłam na warsztaty o nazwie "Relaks - częścią mojego życia". Podczas prawie 2,5godzinnych zajęć ćwiczyliśmy metody, które łączą:
  • relaksację,
  • wizualizację,
  • taniec naturalny,
  • pracę z ciałem,
  • afirmację,
  • ćwiczenia oddechowe,
  • automasaż
Postaram się najpierw opisać jak wyglądały same warsztaty i co dokładnie robiliśmy a potem odniosę się do tego co zadziało się w mojej zestresowanej głowie i umęczonym ciele :)

Zaczęliśmy od rundy zapoznawczej podczas której każdy powiedział swoje imię, oczekiwania względem zajęć i określił w przyblizeniu aktualny poziom stresu w skali 1-100%.

Mój wynosił jakieś 50% - praca jeszcze bulgotala w głowie i nie chciała przestać. Spodobało mi się, gdy prowadząca zachęciła nas by być TU i TERAZ i pozwolić myślom przychodzić i spokojnie dryfować w głowie. 
Takie swoiste przyzwolenie sprawiło, że te natrętne myśli mniej przeszkadzały, mniej drażniły.

Po tym rozpoczęliśmy właściwe zajęcia - każdy stanął w wybranym przez siebie miejscu - mając stopy rozstawione na szerokość miednicy.Prowadząca puściła muzykę i zachęciła do tego by poczuc siebie i swój ciężar całym ciałem. Uświadamialiśmy sobie nasz byt, obecność i miejsce na tym konkretnym skrawku ziemi. 

Nastepnie zaczęliśmy się delikatnie bujać, na lewo i na prawo, na lewo i na prawo...w swoim tempie, mając zamknięte oczy.
To było jak trans, ale najlepsze było dopiero przed nami! 
Prowadząca swoim kojącym głosem i bardzo ładnie wypowiadanymi zdaniami opisywała kolejne ruchy. 

Najpierw puściliśmy stawy skokowe tak by nasze ruchy były bardziej miękkie. Potem poluzowalismy kolana, miednicę, ramiona, łokcie, szyję i głowę. Ciągle z zamknietymi oczami, ruszalismy się do muzyki zgodnie z dochodzącym jakby z zaświatów głosem instruktorki. Nasze ruchy były coraz szybsze i coraz mniej logiczne. Ciałem rządził chaos!

Dobrze, że potem była chwila pauzy - z powrotem ruszaliśmy sie tylko stopami, na boki. W tym wszystkim ważną rolę odgrywał oddech - on nas dodatkowo relaksował i wprowadzał w poczucie transu. 


Prowadząca opowiadała nam następnie o stawach- mieliśmy je sobie wyobrazić w naszym ciele- te najmniejsze w palcach stóp, potem łokcie, czy kolana. Wyobrażaliśmy sobie ciepłą maź jaka je wypełnia i daje nam możiwość ruchu.

Potem powoli, stopniowo przeszliśmy w taniec podczas którego koncentracja skupiała się właśnie na stawach.
Słyszeliśmy wskazówki:
"oddychaj", 
"poczuj się TU i TERAZ"
"ruszaj się swobodnie i naturalnie"
"pozwól sobie na odprężenie"
"niech Twoje ciało rusza się samo"
"...jakkolwiek to wygląda, cokolwiek to znaczy"

Ale to było fajne doznanie!

Po kilku piosenkach- prowadząca poprosiła żebyśmy wyobrazili sobie, że jesteśmy indiankami na szczycie skały (na zajęciach były same kobiety). Z głośników popłynęły dzikie, fenomenalne dźwięki, bębny, okrzyki i jakaś odległa melodia. Z każdą sekundą piosenka nabierała kolorów, rytmów i tempa.

Naprawdę nie wiem jak to się stało, ale po chwili skakałam w długich czarnych warkoczach, w pyle i pełnym słońcu! Czułam się jak indianka na wysuszonej, czerwonej i porośnietej chaszczami skale!:) Wtedy też pozwoliłam sobie otworzyć lekko oczy i widziałam, ze inne osoby też "odleciały".

Ah to była moja ulubiona część:)




Kolejnym krokiem było wyobrażenie sobie siebie jako marionetki, bezwładnej, bezradnej, rzucanej na boki, w przód, w tył, bez żadnej kontroli i wpływu na to co się dzieje (w gorszych chwilach dokładnie tak się czuję więc odnalazłam sie w tej roli:) )

Uff... w tym momencie minęło jakieś 60min zajęć.

Prowadząca poprosiła nas nastepnie by usiąć na karimatach i wziąć koce. Rozpoczęliśmy ćwiczenia oddechowe na siedząco a nastepnie na leżąco. Oddychając i wsłuchując się we własne ciało powoli rozpoczynaliśmy ostatni etap zajęć: medytację i wizualizację.

Prowadząca zabrała nas do pięknego i pachnącego ogrodu pełnego kwiatów, owoców i motyli. I....właśnie wtedy zaczęłam coraz mniej słyszeć, jeszcze mniej rozumieć... odpłynęłam.

Zbudziło mnie moje własne chrapnięcie (!). Wróciłam do rzeczywistości akurat kiedy instruktorka wyprowadzała nas z ogrodu.

Powoli, we własnym tempie wrócilismy do siebie.

Zajęcia pozwoliły mi się maksymalnie zrelaksować ale dały też radość z poznania czegoś nowego. Nigdy wcześniej nie próbowałam choreoterapii więc odkrywałam zupełnie nowe obszary! 

Po powrocie do domu byłam wyciszona, zrelaksowana, zadowolona i było mi baaaaaaaaaaaardzo błooooooooooogo.

Te zajęcia sprawdzą się zwłaszcza dla osób lubiących wizualizacje i szczyptę szaleństwa.

Za tydzień czyli 21.11- idę znowu! Juz nie mogę się doczekać!

poniedziałek, 4 listopada 2013

Słodka normalność

Jeszcze parę lat temu niemal codziennie próbowałam sobie przypomnieć co robiłam, gdzie byłam i z kim rozmawiałam poprzedniej nocy.
Wiele razy zdarzało się, że dostawałam smsy/maile/telefony ewidentnie skierowane do mnie w tematach, których ewidentnie nie kojarzyłam!
Podczas picia urywał mi się film już po 2, 3 piwach. Potem potrafiłam pić jeszcze dłuuuugie godziny, ale rano niczego z nich nie pamiętałam.
Potem umierałam ze strachu usiłując sobie przypomnieć co się ze mną działo i skąd krew na twarzy? Albo skąd rozdarte spodnie i dlaczego nie mam w torebce pieniędzy?!
I najgorsze...
Dosłownie mdliło mnie ze strachu, gdy wyglądałam za okno i widziałam moje auto. Auto którym wróciłam z imprezy. A przecież obiecywałam sobie, że wrócę taksówką i niegdy więcej nie będę prowadzić po alkoholu!!!!!
Totalnie traciłam nad sobą kontrolę.


A teraz, po kilku latach życia trzeźwo - doszłam do wniosku, że za rzadko uświadamiam sobie lekkość i normalność teraźniejszości. Przecież teraz wstaję rano i wiem co, z kim i gdzie robiłam:) I nie muszę wyglądać za okno by wiedzieć jak wróciłam.

Parę lat temu oddałabym wszystko za to poczucie a teraz traktuję to jak oczywistą oczywistość:)
Oj muszę się tu poprawić i częściej doceniać tę błogą normalność!

Dajmy się zaczarować magii zwykłych chwil! W nich tkwi pierwiastek szczęścia:)!

sobota, 2 listopada 2013

Anticol, Esperal i inne czary mary

Z anticolem mam podwójne doświadczenia, gdyż z jednej strony piła moja przyjaciółka nazwijmy ją L. a z drugiej ja. Obie próbowałyśmy magii anticolu licząc, że to będzie nasz "lek na całe zło".

Jestem po kilku terapiach i przestałam pić przez zmianę myślenia. To był długi i żmudny proces, który wymagał konsekwencji, skupienia i pełnego zaangażowania. Aby zmienić myślenie a zatem SIEBIE - trzeba poświęcić czas, energię i zrezygnować ze znajomych z którymi się piło. Czy warto?
Tak. Zdecydowanie TAK!
Tylko wyleczenie chorego, spętanego umysłu może wyleczyć z picia. Nie ma tu prostych i łatwych rozwązań. Oczywiście nie da się wyleczyć z alkoholizmu, ale terapia pozwala wejść na drogę trzeźwego i zdrowego życia.

Wg mnie inne środki jak esperal czy anticol to tylko zaleczenia. W końcu trzeba będzie żyć bez nich więc stosowanie takich środków zaradczych odsuwa w czasie prawdziwy proces zdrowienia. Rozumiem dramat żon, matek, mężów którzy obserwując swoje ukochane, chore osoby próbują szybko coś zrobić. Chcą pomóc, działać, szukają pomocy a ponieważ pojawiła się choroba więc poszukiwany jest lek. Niestety w tej chorobie tabletka czy wszywka nie pomoże a jedynie na chwilę zablokuje objawy.

Podczas walki z piciem wzięłam parokrotnie anticol, jednak raz, będąc na strasznym głodzie- zapiłam. Bogu dzięki nic mi się nie stało (jest % ludzi na który to nie działa).
Moja przyjaciółka z kolei zapiła 1 dzień po wzięciu anticolu i omało nie zmarła. Miała duszności, była cała czerwona, serce waliło jej jak oszalałe i co chwila omdlewała. Gdyby zapiła w dzień wzięcia tabletki - to dzisiaj by nie żyła.

Wg mnie anticol jest niebezpieczny bo zamiast pomóc może zabić. Jeśli nie jest odpowiednio leczona psychika, to złamanie abstynencji na anticolu zabije. Jest to miecz obosieczny- potrafi sztucznie powstrzymać picie ale zarazem jeśli ktoś się złamie to wyląduje w grobie.

Anticol i esperal staje się często nadzieją na szybkie i skuteczne wyleczenie z choroby. Nic bardziej mylnego. To ani nie jest skuteczne ani nie wyleczy - jedynie na siłę zablokuje objawy. Choroba tkwi w umyśle a na to anticol nie działa.